Zmieniłam pracę na pozornie lepszą. Lepiej płatną, w prestiżowej firmie, której prezes jest rozpoznawalnym autorytetem w branży. Otaczają mnie specjaliści z wieloletnim stażem, od których mogę się wiele nauczyć i którzy chętnie dzielą się wiedzą. Obsługuję klientów, których produkty są znane nie tylko w Polsce, ale i całej Europie. To sprawia, że i ja znajduję się w kręgu najbardziej pożądanych specjalistów w swojej branży. Mimo to każdego dnia budzę się z przeświadczeniem, że przegrywam własne życie.
Jak w filmie – zamiast grać główną rolę w swoim życiu, jestem aktorką drugoplanową albo statystką. Przyglądając się granej scenie, biernie stałam obok i czekałam, aż los wręczy mi scenariusz, który niekoniecznie został napisany dla mnie. Nie protestowałam. Nie walczyłam o swoje. Wzięłam, co mi dano. Wmówiłam sobie, że te pieniądze wystarczą, że zmiana miejsca pracy wystarczy, bym na nowo ją polubiła. Tylko… czy ja kiedykolwiek ją lubiłam?
Kiedyś miałam ambicję. Mając dwadzieścia parę lat byłam święcie przekonana, że moim nadrzędnym celem życiowym jest zostać menedżerem w dużej firmie, bo w końcu mam talent przywódczy. Powinnam mieszkać w dużym mieście, by żyć pełnią życia i zarabiać duże pieniądze, by zwiedzić cały świat. Pomyliłam się.
Najpierw pojawiło się lekkie drapanie od wewnątrz. Dusza swędziała, było mi nieco niewygodnie, ale nie zwracałam na to większej uwagi. To minie – pomyślałam i dalej brodziłam w kałuży, licząc na to, że dotrę do oceanu. Później pojawił się ból. I znów pomyślałam, że to minie, chociaż muł na dnie utrudniał mi chodzenie. W końcu coś we mnie zaczęło krzyczeć. Duszę przeszyło cierpienie niewyobrażalne, którego ignorować dłużej nie mogłam. Utknęłam w tym mule, nie mogąc się ruszyć, a brudna woda, którą brałam za drogę do celu, podeszła mi do gardła. To nie ocean, to nawet nie jezioro, to bagno, do którego weszłam sama i zamiast zawrócić, brnęłam dalej. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, gdzie jest moje miejsce.
Odkrycie życiowego celu, mojego przeznaczenia, okazało się trudniejsze niż zakładałam. To obdarcie własnego JA za skóry, przekopanie się przez wszystkie narządy, przez krew, mięśnie i kości, wyrwanie wszystkiego, co do tej pory definiowało moje życie. Czułam, że upadam, że tak kończy się moje istnienie, bo ja już nie wiem, kim jestem. Błądziłam w mroku, szukając tej właściwej drogi, z rozpaczą stwierdzając za każdym razem, że wciąż jej nie widzę. W końcu dotarłam do mojej drogi. W ciemności, w której żyłam przez tak długi czas, okazała się niezwykle jasnym światłem. Gwiazdą, której nie sposób nie dostrzec na czarnym niebie, a jednak ignorowałam ją przez całe swoje życie. Mam wrażenie, że to trwało wieczność. To, co teraz wydaje mi się oczywiste, co powinno być oczywiste od dawna, czekało na odkrycie dwadzieścia dziewięć lat mojego życia. Szmat czasu, przy założeniu, że mamy tylko jedno.
Skupiona na celach wmówionych mi przez społeczeństwo, zatraciłam siebie i swoje powołanie. Lecz gdy już je widzę, gdy mam je ciągle przed oczami, nie mogę przestać o nim myśleć. Już wiem, że jest i wyciąga ku mnie swoje ciepłe promienie. Wypełnia mnie całą, chociaż zrobiłam dopiero jeden krok, by wyjść z tego mrocznego bagna. Dopiero jedną nogą stoję na suchej ścieżce. Patrzę w jasność, która mnie przyciąga, a równocześnie przeraża. Strach przed nieznanym, ściągające mnie znów w głąb cuchnącej wody podszepty: a co jak się nie uda? Co, jeśli się mylisz, znowu?
To, co znane jest proste, łatwe i wygodne. Nieznane budzi niepokój i obawy. Nawet, gdy intuicja już nie wskazuje palcem, a krzyczy „IDŹ!”.
Każdego dnia rano siadam w fotelu, uruchamiam komputer służbowy i spoglądam przez okno po mojej lewej stronie. Patrzę na chmury leniwie przesuwające się po niebie, na drzewa poruszane podmuchem wiatru, słucham radosnych krzyków dzieci na placu zabaw i mówię sobie: „jeszcze nie dzisiaj”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz