Kiedyś kochałam fotografię. Nie rozstawałam się z aparatem ani na chwilę. Zawsze miałam go przy sobie, bo wiedziałam, że zawsze będzie coś wartego uwiecznienia. Z czasów liceum mam mnóstwo fotografii - zdjęcia przyjaciół, autoportrety, ludzi na ulicy, architekturę, a nawet pęcherzyki powietrza w szklane wypełnionej gazowana wodą. Wszystko wydawało mi się sztuką. Cały świat był moim płótnem i każdy jego skrawek był warty zatrzymania na zawsze.
Rozbite szkło żarówki na podłodze - pierwsze "świadome" zdjęcie, które wykonałam. |
Wyraźnie pamiętam pierwszy moment, gdy pomyślałam, że warto zrobić zdjęcie. Miałam dwanaście lat, odrabiałam lekcje w swoim pokoju, niechcący strąciłam lampkę i pękła w niej żarówka. Zanim sprzątnęłam potłuczone szkło, wymieniłam żarówkę na nową, a światło z lampki oświetliło te potłuczone fragmenty i kurz unoszący się w powietrzu. Pomyślałam wtedy, że to wygląda tak pięknie, że chciałabym zatrzymać tę chwilę na zawsze. By inni mogli zobaczyć to, co widzę właśnie ja. Wtedy zrobiłam pierwsze zdjęcie aparatem taty. Później pożyczałam go tak często, aż oddał mi go w prezencie. Przez następne osiem lat miałam go ze sobą wszędzie.
Po zakończeniu liceum poszłam do szkoły fotograficznej i tam na mojej pasji pojawiły się pierwsze rysy. Pozwoliłam odebrać sobie tę miłość osobom z grupy, dla których moje poświęcenie dla fotografii i fascynacja były powodem do żartów. Dla nich byłam kujonem. Nieświadomie zaczęłam schodzić do ich poziomu, tylko po to, by być lubianą. Nie pomagał też fakt, że gdziekolwiek na imprezie bym nie była, wszyscy chcieli żebym robiła za fotografa. Znajomi zapraszali mnie tylko po to, by mieć fajne zdjęcia, zrobione profesjonalnym aparatem, a nie telefonem (to były jeszcze te czasy, gdy przeciętny smartfon nie dorównywał parametrami aparatom fotograficznym). Ciężko dać porwać się zabawie, gdy bez przerwy musisz pilnować drogiego aparatu, by pijane towarzystwo przypadkiem go nie uszkodziło.
Inspirację widziałam wszędzie, nawet w szklance wody. |
Z biegiem lat coś zaczęło się we mnie zmieniać. Aparat coraz częściej lądował w szafie, a ja coraz rzadziej dostrzegałam otaczające mnie piękno. Robiłam coraz mniej zdjęć, a sytuacje, gdy czułam potrzebę zatrzymania momentu w czasie przestały się pojawiać tak często, jak kiedyś. Zaczęłam pytać "po co?" i "czy naprawdę warto to uwiecznić?". Lustrzankę sprzedałam i kupiłam zwykłą cyfrówkę - mimo wszystko, gdzieś w środku chyba czułam się bez aparatu, jak bez ręki.
Jest coraz gorzej. Już nawet nie chce mi się wyjmować go z szuflady. W mojej dłoni pojawia się tylko wtedy, gdy wyjeżdżam, bo przecież trzeba mieć pamiątkowe zdjęcia z urlopu. Tych też zresztą coraz mniej. Nie dostrzegam już wokół siebie nic pięknego. Świat stał się szary, nijaki, niewarty pamięci.
Można by to nazwać wyczerpaniem pasji, jednak wywołuje to we mnie pewien smutek. Żal, że utraciłam zdolność. I wcale nie chodzi mi o umiejętność robienia zdjęć. Utraciłam zdolność do dostrzegania piękna wokół mnie. Zdałam sobie z tego sprawę podczas spaceru szlakiem górskim. W swojej pamięci miałam zapisane wspomnienie bieszczadzkich lasów jako coś kojącego duszę, a teraz... szłam błotnistą ścieżką i nie czułam nic. Pod nogami wielokrotnie przebiegały mi jaszczurki, a ja nie potrafiłam zachwycić się nimi. Deszcz delikatnie odbijał się od liści, cięższe krople spadały na ziemię, w oddali unosiła się mgła, a we mnie było zupełnie pusto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz