Kiedyś chciałam być jak Carrie Bradshaw - przeżywać emocje, zakochiwać się od nowa i od nowa, mieć własną kolumnę, pisać dla Vouge'a, a w szafie trzymać tuziny butów. Och, i ten naszyjnik z imieniem! Carrie zawsze była moją bezpieczną przystanią. Gdy było mi bardzo źle, odpalałam "Seks w wielkim mieście", nalewałam kieliszek ulubionego wina i znów czułam się na miejscu. Jakbym pasowała do tych nieco pustych bohaterek, które na pocieszenie kupują buty Manolo Blahnika i które robią w życiu to, co chcą robić. Gdzie ja i wszystkie inne niespełnione kobiety popełniamy błąd?
Chyba nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Może to kwestia zbyt wielkich oczekiwań, pogoni za marzeniami i potrzeby, by chociaż od czasu do czasu poczuć się KIMŚ. Nie, nie mam na myśli bycia gwiazdą, tylko takie swoje osobiste pięć minut, gdy dosięgasz swoich pragnień. No, może ze szczyptą próżnego podziwu ze strony otoczenia ;) Myślę, że wiesz, o czym mówię. O tej chwili, kiedy wiesz, że jesteś na miejscu tu gdzie jesteś, że dotarłaś do celu, a on okazał się taki, jak sobie wymarzyłaś i możesz się nim delektować... Z jakiegoś powodu to wszystko zdaje się być nieosiągalne dla zwykłych ludzi.
Powoli zbliżam się do jej wieku. Przekroczyłam trzydziestkę, a przede mną kolejne urodziny i pewnie nim się obejrzę trzydziestka piątka weźmie mnie z zaskoczenia. Tyle że wciąż daleko mi do Carrie. Choć piszę, moje teksty są odrzucane i czuję, jakby przede mną stała jakaś niewidzialna bariera, którą mogą przekroczyć tylko wtajemniczeni. Do tego jakieś 10 kg nadwagi, zamiast idealnej figury i całe okrągłe zero markowych ubrań czy butów. Łączy mnie z nią jedynie wynajmowanie mieszkania, bo na własne mnie nie stać. W takich kryzysowych momentach myślę, że życie mogłoby bardziej przypominać filmy i seriale. Te pozytywne, rzecz jasna, bo jakimś dziwnym zrządzeniem losu wszystkie tragedie ukazywane na ekranach wydarzają się zwykłym ludziom. Gdzie tu sprawiedliwość?
Łapię się na tym, że zazdroszczę dwudziestolatkom. Wyglądają świetnie, mają tyle energii i jeszcze wierzą, że mogą wszystko, a świat stoi przed nimi otworem. Nie myślą o tym, co zgotować na obiad, nie dbają o pełną lodówkę i o siwe włosy wyskakujące znienacka, gdy któregoś dnia jak zwykle czeszesz włosy. Żyją. Każdego dnia jest dzień warty przeżycia, bo wydarza im się coś ciekawego. Nie pamiętają jaki jest dzień, bo nie muszą (ja zapominam, bo każdy jest dosłownie taki sam). Nie ma w nich lęku, świat mógłby się jutro skończyć, a one będą tańczyć, śmiać się i śpiewać do jego końca. Podróżują, śpią w namiotach, kąpią się w jeziorze. Możliwości zdają się nieskończone, a one czerpią z nich garściami. W końcu całe życie przed nimi. A przynajmniej te najbliższe siedem lub dziesięć lat, zanim dogoni je rzeczywistość.
Później okazuje się, że wymarzona praca jest poza zasięgiem albo że jest okropnym rozczarowaniem. Czas płynie, szukasz swojej ścieżki, a każde kolejne drzwi, które przychodzi Ci wyważyć są niewarte włożonego wysiłku. Nawet jeśli się nie poddajesz, jeśli wciąż walczysz o swoje życie, to ta wewnętrzna iskierka jest coraz słabsza. A może to tylko strach przed kolejnym rozczarowaniem? Nie wiem. Wiem jednak, że im jest się starszym, tym trudniej zawalczyć o siebie. I nieważne, co piszą w internecie: że każda pora jest odpowiednia na zmiany, że przecież niektórzy osiągają sukces po pięćdziesiątce... Tyle że ja nie chcę tyle czekać. Bo ile czasu tak naprawdę mi jeszcze zostało? W porywach może 40 lub 45 lat, z czego pewnie przez ostatnie dziesięć starość będzie dawać mi się we znaki. Więc pewnie zostało mi drugie tyle, co przeżyłam. Drugie trzydzieści lat, a mam wrażenie, że od wieków jestem w zawieszeniu.
Wciąż czekam na moment, kiedy z dumą, jak Carrie Bradshaw będę mogła mówić, że jestem pisarką. Na chwilę, gdy kupię swoje pierwsze Manolo's na pocieszenie i naszyjnik z imieniem. Teraz mogę jedynie przez ekran zajrzeć na ulice Manhattanu, by znów być we właściwym miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz